Miot EE - Arabica i IC Mojo Priest of Aydindril*PL
: 14 kwie 2015, 01:00
Zacznę już, bo zamęczycie mnie w wątku dzieci Fadusiowych
Nie męczcie tylko o zdjęcia, bo po raz pierwszy ich nie mam. 31 marca Arabica urodziła dwójkę dzieci, dwóch chłopców, dwa śliczne bikolory. Dziewczynki dla mnie nie było <mrgreen> Ale to było do przewidzenia, w końcu w ostatnich miotach były same dziewczyny <lol> Nic to, ostatnie podejście mamy w lecie, i albo się Mojo nade mną ulituje, albo nie
Nie ma mnie na forum, i na razie nie będzie za bardzo, bo jeden z chłopców bardzo mnie absorbuje, polega jedynie na mnie, bo nie potrafi ssać Arabiki, nie rozpoznaje cyca, i w ogóle jest zapóźniony. Karmię go więc co godzinę, oczy mam na zapałki, i zwyczajnie nie mam siły na nic.
Maluszek ma swoje trzecie już chyba życie, jak to Agnieszka opisuje. Urodził się zupełnie bez oddechu, właściwie reanimowałam go bardziej z nawyku, niż z wiarą, że coś z tego wyniknie, dla mnie był stuprocentowym nieboszczykiem. A jednak po 5 minutach bez najmniejszych oznak życia, z coraz bardziej wysuwającym się języczkiem, po kolejnym, już bardzo agresywnym pukaniu w mostek, odessaniu i wydrapaniu kręgosłupa, maluszek zrobił "rybkę". Kolejny taki spazm po trwającej wieczność połowie minuty. I znów nic, tylko serduszko pukające ciągle było, więc majtałyśmy małym ciałkiem, jak opętane, i znów spazm, i kolejny, i kolejny, znów odessanie, i tony śluzu, nie do wiary, ile tego z niego wyciągnęłyśmy. W końcu oddech zrobił się nadal ciężki, ale regularny, i mięśnie zaczęły się napinać, poruszyła się jedna łapka, druga łapka... Po pół godzinie były już popiskiwania, ale ja nadal nie wierzyłam, że to maleństwo będzie żyło. Maleństwo miało dobry start, bo 105 gramów, to dawało nadzieje na jakiś zapas sił na początek. Brat ważył 115 gramów.
Rudzielec przyssał się do cyca natychmiast. Maleńki, zawrócony z dalekiej drogi okruszek też dzielnie starał się przypinać. Stale kichał nie wiadomo skąd wydobywającymi się glutami, ale dzielnie starał się dopiąć. Widziałam jednak, że tylko międli jęzorkiem, ale picia sensownego z tego nie ma. Waga tylko bezlitośnie potwierdzała moje obawy. Jeden gram do tyłu, drugi, i kolejny. Po kilku godzinach insulinówka i smoczek. Ani kropli wypitej. Rano lekarz, nic jeszcze nie wydawało się dramatyczne, 5 gramów w plecy, z urodzeniowej wagi zostało nam 100 gramów, dopiero pierwsza doba, da się przeżyć, maluszek dostał zestaw ratunkowy, z antybiotykiem i sterydem na wszelki wypadek, chociaż jego oddech mnie nie niepokoił. Maluszek z jakiegoś powodu miał problemy z koordynacją ssanie - połykanie. Powrót do domu, próby przystawiania, karmienia, czegokolwiek. Wszystko wylewa się z pysia, co się nie wyleje dołem, jest wykichane noskiem. Kolejne godziny, kolejne gramy do tyłu, w tempie coraz szybszym. W użyciu wszelkie rodzaje smoczków, jakie tylko mi się przez lata uzbierały, nawet te najmniej prawdopodobne w swojej przydatności. Mleko się wylewa, waga nieubłaganie idzie w dół. Próbujemy pipetkować, skutek podobny, do tego pipeta to już dla mnie tylko zalanie i zapalenie płuc.
Wieczorem mamy już tylko 90 gramów. Nie wiem, co tego okruszka trzyma przy życiu. W rękach mam tylko obciągnięty skórą szkielecik z nienaturalnie wielka głową. Kolejne podejście z pipetką, Agnieszka twierdzi, że jakąś kropelkę udało się maluszkowi połknąć. Ja w głowie mam już myśli z najgorszych, że jeśli nie uda mi się dokonać jakiegoś przełomu w nocy, rano zawiozę chłopczyka na jego ostatni zastrzyk, bo nie zniosę widoku umierającego z głodu maluszka. Północ, 88 gramów. Znów wyciągam całą swoją baterię smoczków, po kolei próbuję. Biorę ogromną Royalowska butelkę, na której wychował się Fado, nalewam 1 ml do czubka ogromnego smoczka, wciskam w pyszczydło, i mogłabym przysiąc, że tym razem nie wszytko wypłynęło, w każdym razie malec na ułamek sekundy wyraźnie się "zassał". Więc za 15 minut kolejna próba, po pół godzinie kolejna, i tak przez całą noc. Prawie całe mleko wylane bądź wykichane, ale rano mamy status quo, 87 gramów. Na leki za wcześnie, nie można podać kolejnej dawki wcześniej, niż po 48 godzinach. pakuję jednak maluszka, jadę do wet, zamiast o morbital proszę o kroplówkę z glukozy, do kroplówki dokładamy witaminy i wszelkie wzmacniacze. W domu pozwalam maluszkowi pospać, żeby wszystko się wchłonęło, i zaczynamy taniec z butelką. Co pół godziny, co 15 minut, w zależności od sił maleńtaska. Rano następnego dnia mamy migające na wadze 89/90 gramów, jadę po leki, do leków znów dokładamy witaminy i glukozę. W domu znów taniec z butelką, cyferki na wadze migają mozolnie, ale rosną. Kolejnego dnia mamy już migające 92/93 gramy. Jest sobota, jadę po glukozę i witaminy, następny dzień to niedziela na, dzień na leki. Wielkanoc witamy z wagą 95 gramów Na obiad jadę do rodziców z maluszkiem, poduszką elektryczną, i mlekiem, u rodziców upragniony telefon od mojej kochanej pani wet, że już mam przyjechać. W połowie obiadu pakuję więc chłopczyka do jego osobistego transporterka z poduszka, i jedziemy. W czasie jazdy maluch zaczyna piszczeć, wspina się po kocyku, więc z jedną ręką na kierownicy, drugą wkładam o z powrotem na dno transporterka. Wyciągam rękę... i zawał, moja ręka we krwi, na pewno nie mojej. Biegnę do mojej Sylwii, rozwijamy smarkacza, i widok osłabiający, najprawdopodobniej łapką zahaczył o kikut pępowinowy, już taki odpadający, i zerwał strup. W domu weterynarzy zawsze jakieś środki ratunkowe są, więc czubeczek, ledwo wystający ponad brzusio, zostaje zawiązany, leki podane, wracam do domu. Na kolejną dawkę leków mam się zgłosić we wtorek.
Kolejna noc z cogodzinnym wlewaniem do pysia po mililitrze, idzie nam coraz lepiej, już prawie cały czubek smoczka ląduje w brzuszku. Poniedziałek witamy z wagą 98/99 gramów I tak w kółko, mililitr, butelka, pół godziny, godzina, półtorej, zależnie od kondycji maluszka, ale zasysamy się coraz ładniej, po każdym karmieniu serce mi nie wytrzymuje, bo kichanie jako zakończenie jedzenia jest ciągle elementem nieodzownym, wycieranie noska, nosek zmaltretowany okrutnie, płakać mi się chce, jak na niego patrzę, ale trzeba go osuszać bardzo dokładnie po każdym jedzeniu, po każdym wykichanym mlecznym glucie. We wtorek jedziemy po kolejną dawkę leków, i mamy święto, po tygodniu nasz chłopczyk odzyskał wagę urodzeniową
Potem mozolnie, ale z coraz większym przyspieszeniem, mój słodziaczek zaczął się odbijać, 5 gramów do przodu, 6 gramów do przodu, chwila postoju, zawał, potem 10 gramów do przodu. Dziś mamy już 138 gramów, wyglądamy pulpecikowato, otworzyliśmy oczy
O zdjęcia nie pytajcie, nie będzie na razie żadnych, nawet o nich nie myślę nawet nie ważę rudzielca, tylko biorę do ręki i jak się wylewa coraz więcej, to wiem, że jest dobrze. Rudzielec przy bracie wygląda jak potwór <lol> . Mam jedno zdjęcie z komórki zaraz po urodzeniu, potem jakieś pstryknięte chyba na drugi dzień, dziś Agnieszka zrobiła swoją komórką zdjęcie chłopczykowi wyglądającemu z budki. Ja zaraz idę karmić, i tak jeszcze dwa tygodnie, mamy Fado bis, kociaka, który przytula się do mamy, ale nie rozpoznaje jej jak źródła jedzenia, za to wystarczy, że włożę rękę, i tuli się do palców i wrzeszczy do nich, żeby dały jeść.
W weekend byłam na wystawie, i wreszcie jedną noc się wyspałam
Idę grzać mleko, bo mały wrzeszczy, że już by coś przetrącił
Nie męczcie tylko o zdjęcia, bo po raz pierwszy ich nie mam. 31 marca Arabica urodziła dwójkę dzieci, dwóch chłopców, dwa śliczne bikolory. Dziewczynki dla mnie nie było <mrgreen> Ale to było do przewidzenia, w końcu w ostatnich miotach były same dziewczyny <lol> Nic to, ostatnie podejście mamy w lecie, i albo się Mojo nade mną ulituje, albo nie
Nie ma mnie na forum, i na razie nie będzie za bardzo, bo jeden z chłopców bardzo mnie absorbuje, polega jedynie na mnie, bo nie potrafi ssać Arabiki, nie rozpoznaje cyca, i w ogóle jest zapóźniony. Karmię go więc co godzinę, oczy mam na zapałki, i zwyczajnie nie mam siły na nic.
Maluszek ma swoje trzecie już chyba życie, jak to Agnieszka opisuje. Urodził się zupełnie bez oddechu, właściwie reanimowałam go bardziej z nawyku, niż z wiarą, że coś z tego wyniknie, dla mnie był stuprocentowym nieboszczykiem. A jednak po 5 minutach bez najmniejszych oznak życia, z coraz bardziej wysuwającym się języczkiem, po kolejnym, już bardzo agresywnym pukaniu w mostek, odessaniu i wydrapaniu kręgosłupa, maluszek zrobił "rybkę". Kolejny taki spazm po trwającej wieczność połowie minuty. I znów nic, tylko serduszko pukające ciągle było, więc majtałyśmy małym ciałkiem, jak opętane, i znów spazm, i kolejny, i kolejny, znów odessanie, i tony śluzu, nie do wiary, ile tego z niego wyciągnęłyśmy. W końcu oddech zrobił się nadal ciężki, ale regularny, i mięśnie zaczęły się napinać, poruszyła się jedna łapka, druga łapka... Po pół godzinie były już popiskiwania, ale ja nadal nie wierzyłam, że to maleństwo będzie żyło. Maleństwo miało dobry start, bo 105 gramów, to dawało nadzieje na jakiś zapas sił na początek. Brat ważył 115 gramów.
Rudzielec przyssał się do cyca natychmiast. Maleńki, zawrócony z dalekiej drogi okruszek też dzielnie starał się przypinać. Stale kichał nie wiadomo skąd wydobywającymi się glutami, ale dzielnie starał się dopiąć. Widziałam jednak, że tylko międli jęzorkiem, ale picia sensownego z tego nie ma. Waga tylko bezlitośnie potwierdzała moje obawy. Jeden gram do tyłu, drugi, i kolejny. Po kilku godzinach insulinówka i smoczek. Ani kropli wypitej. Rano lekarz, nic jeszcze nie wydawało się dramatyczne, 5 gramów w plecy, z urodzeniowej wagi zostało nam 100 gramów, dopiero pierwsza doba, da się przeżyć, maluszek dostał zestaw ratunkowy, z antybiotykiem i sterydem na wszelki wypadek, chociaż jego oddech mnie nie niepokoił. Maluszek z jakiegoś powodu miał problemy z koordynacją ssanie - połykanie. Powrót do domu, próby przystawiania, karmienia, czegokolwiek. Wszystko wylewa się z pysia, co się nie wyleje dołem, jest wykichane noskiem. Kolejne godziny, kolejne gramy do tyłu, w tempie coraz szybszym. W użyciu wszelkie rodzaje smoczków, jakie tylko mi się przez lata uzbierały, nawet te najmniej prawdopodobne w swojej przydatności. Mleko się wylewa, waga nieubłaganie idzie w dół. Próbujemy pipetkować, skutek podobny, do tego pipeta to już dla mnie tylko zalanie i zapalenie płuc.
Wieczorem mamy już tylko 90 gramów. Nie wiem, co tego okruszka trzyma przy życiu. W rękach mam tylko obciągnięty skórą szkielecik z nienaturalnie wielka głową. Kolejne podejście z pipetką, Agnieszka twierdzi, że jakąś kropelkę udało się maluszkowi połknąć. Ja w głowie mam już myśli z najgorszych, że jeśli nie uda mi się dokonać jakiegoś przełomu w nocy, rano zawiozę chłopczyka na jego ostatni zastrzyk, bo nie zniosę widoku umierającego z głodu maluszka. Północ, 88 gramów. Znów wyciągam całą swoją baterię smoczków, po kolei próbuję. Biorę ogromną Royalowska butelkę, na której wychował się Fado, nalewam 1 ml do czubka ogromnego smoczka, wciskam w pyszczydło, i mogłabym przysiąc, że tym razem nie wszytko wypłynęło, w każdym razie malec na ułamek sekundy wyraźnie się "zassał". Więc za 15 minut kolejna próba, po pół godzinie kolejna, i tak przez całą noc. Prawie całe mleko wylane bądź wykichane, ale rano mamy status quo, 87 gramów. Na leki za wcześnie, nie można podać kolejnej dawki wcześniej, niż po 48 godzinach. pakuję jednak maluszka, jadę do wet, zamiast o morbital proszę o kroplówkę z glukozy, do kroplówki dokładamy witaminy i wszelkie wzmacniacze. W domu pozwalam maluszkowi pospać, żeby wszystko się wchłonęło, i zaczynamy taniec z butelką. Co pół godziny, co 15 minut, w zależności od sił maleńtaska. Rano następnego dnia mamy migające na wadze 89/90 gramów, jadę po leki, do leków znów dokładamy witaminy i glukozę. W domu znów taniec z butelką, cyferki na wadze migają mozolnie, ale rosną. Kolejnego dnia mamy już migające 92/93 gramy. Jest sobota, jadę po glukozę i witaminy, następny dzień to niedziela na, dzień na leki. Wielkanoc witamy z wagą 95 gramów Na obiad jadę do rodziców z maluszkiem, poduszką elektryczną, i mlekiem, u rodziców upragniony telefon od mojej kochanej pani wet, że już mam przyjechać. W połowie obiadu pakuję więc chłopczyka do jego osobistego transporterka z poduszka, i jedziemy. W czasie jazdy maluch zaczyna piszczeć, wspina się po kocyku, więc z jedną ręką na kierownicy, drugą wkładam o z powrotem na dno transporterka. Wyciągam rękę... i zawał, moja ręka we krwi, na pewno nie mojej. Biegnę do mojej Sylwii, rozwijamy smarkacza, i widok osłabiający, najprawdopodobniej łapką zahaczył o kikut pępowinowy, już taki odpadający, i zerwał strup. W domu weterynarzy zawsze jakieś środki ratunkowe są, więc czubeczek, ledwo wystający ponad brzusio, zostaje zawiązany, leki podane, wracam do domu. Na kolejną dawkę leków mam się zgłosić we wtorek.
Kolejna noc z cogodzinnym wlewaniem do pysia po mililitrze, idzie nam coraz lepiej, już prawie cały czubek smoczka ląduje w brzuszku. Poniedziałek witamy z wagą 98/99 gramów I tak w kółko, mililitr, butelka, pół godziny, godzina, półtorej, zależnie od kondycji maluszka, ale zasysamy się coraz ładniej, po każdym karmieniu serce mi nie wytrzymuje, bo kichanie jako zakończenie jedzenia jest ciągle elementem nieodzownym, wycieranie noska, nosek zmaltretowany okrutnie, płakać mi się chce, jak na niego patrzę, ale trzeba go osuszać bardzo dokładnie po każdym jedzeniu, po każdym wykichanym mlecznym glucie. We wtorek jedziemy po kolejną dawkę leków, i mamy święto, po tygodniu nasz chłopczyk odzyskał wagę urodzeniową
Potem mozolnie, ale z coraz większym przyspieszeniem, mój słodziaczek zaczął się odbijać, 5 gramów do przodu, 6 gramów do przodu, chwila postoju, zawał, potem 10 gramów do przodu. Dziś mamy już 138 gramów, wyglądamy pulpecikowato, otworzyliśmy oczy
O zdjęcia nie pytajcie, nie będzie na razie żadnych, nawet o nich nie myślę nawet nie ważę rudzielca, tylko biorę do ręki i jak się wylewa coraz więcej, to wiem, że jest dobrze. Rudzielec przy bracie wygląda jak potwór <lol> . Mam jedno zdjęcie z komórki zaraz po urodzeniu, potem jakieś pstryknięte chyba na drugi dzień, dziś Agnieszka zrobiła swoją komórką zdjęcie chłopczykowi wyglądającemu z budki. Ja zaraz idę karmić, i tak jeszcze dwa tygodnie, mamy Fado bis, kociaka, który przytula się do mamy, ale nie rozpoznaje jej jak źródła jedzenia, za to wystarczy, że włożę rękę, i tuli się do palców i wrzeszczy do nich, żeby dały jeść.
W weekend byłam na wystawie, i wreszcie jedną noc się wyspałam
Idę grzać mleko, bo mały wrzeszczy, że już by coś przetrącił