Jej poród nie był, niestety, taki gładki jak u Queenie, ale nie było w tym absolutnie jej winy. Okazało się, że brzuszku kryje się nie 6 , no może 7 kociąt, a 9, i to nie małych, takich średnio 110 gramowych. Po całonocnej, bardzo dobrej pracy bez postępów i ciągle cofającym się pęcherzu podjęliśmy decyzję o cesarce. Byłam zrozpaczona, bo mojej wet nie ma we Wrocławiu, o czym mnie uprzedziła, ale miałam jeszcze w zanadrzu dwójkę innych. Niestety, wszystko działo się w niedzielę. Jeden w tym dniu zamknął lecznicę, drugi okazał się być na wakacjach, trzeci podpowiedziany przez znajomego hodowcę był na sympozjum, czwarty podpowiedziany przez zaprzyjaźnionego hodowcę nie mógł. Więcej podpowiedzi nie miałam, więc uznałam, że muszę przygotować się na powtórkę scenariusza sprzed wielu lat, który przytrafił mi się z Borgią i jej miotem F, i Bunia pojechała do jednej z dwóch otwartych w niedzielę klinik całodobowych, do lekarza z przypadku. Po historii sprzed 10 lat mam ciągle taką traumę, że najzwyczajniej w świecie przygotowana byłam na stratę całego miotu.
W klinice, jak się obawiałam, "młody narybek". Nie napiszę, jaka kwotę zaśpiewano za zabieg - wiadomo było, że zapłacimy każdą. I wtedy zdarzył się cud - szef kliniki, który właśnie spieszył się na lotnisko, powiedział, że "jeszcze zdąży", i zajął się Bunią - dzięki temu "wykroił" całą dziewiątkę jak należy, błyskawicznie bez przysypiania.
To, co było potem, to już był horror. Bunia dostała wybudzacz, czego nienawidzę i uważam za bardzo niebezpieczne. Zapomniałam, że w tej klinice tak się robi. Dostaliśmy więc kotkę nakręconą jak katarynka, zmęczoną po całonocnej ogromnej pracy, wycieńczoną dziewiątką kociąt, która nie była w stanie się położyć i odpocząć, tak była pobudzona. Jedno oko opadało, drugie nienaturalnie otwarte. Wtedy myślałam, że to tylko efekt wybudzacza, na drugi dzień dopiero zorientowałam się, że nie tylko.
Na drugi dzień pojechałam do kontroli. Lekarza, który robił zabieg nie było, no bo przecież poprzedniego dnia zaraz po gdzieś wyleciał

W domu Bunia dostała jakiegoś ataku. Dyszała, oddech był potwornie przyspieszony, była gorąca. W pewnym momencie zobaczyłam, że ma problem ze złapaniem oddechu, widziałam jak ściska ją jak obręczą, złapałam za transporter, ale usiadłam bezradnie, BO NIE WIEDZIAŁAM DO KOGO POJECHAĆ! Popatrzyłam jeszcze raz na wypis, przeczytałam jakie leki dostała Bunia, i napisałam sms do mojej wet z prośbą o jakąkolwiek wskazówkę. Jak mi odpisała "O Boże, tramal!", już wiedziałam, w czym rzecz.
Bunia prztrwała. Podałam jej na szybko to, co mi zostawiła moja wet przed wyjazdem na wypadek przedłużającego się porodu, czyli domięśniowo wapń i catosal, to witaminy. Chciałam za wszelką cene uspokoić jej oddech, po tak dużej ciąży uznałam, że na pewno ma niedobory, a na wypisie nie było nic na ten temat, pewnie nic nie podali. Nie wiem, czy jej pomogłam, czy było to tylko placebo, ale zaczęła się wyrównywać. Teraz czekam jak na zbawienie na powrót mojej wet.
Bunia już dobrze się czuje, oczywiście jeszcze szwy itp., ale pięknie opiekuje się maluchami. Maluchy rozdzieliłam pomiędzy dwie matki, czyli każda dostała po 5. Początki nie były łatwe, bo Queenie ustabilizowała się już na jednego kociaka, więc miała mało mleka. U niej więc kocięta chudły, a u Buni rosły, co 12 godzin robiłam rotację i schudnięte szły do Buni, a zgrubnięte do Queenie

Mysza, a teraz raport dla Ciebie:
1. kremowy chłopak
2. liliowa szylkretka
3. niebieska dziewczynka
4. niebieska dziewczynka
5. niebieska bikolorka
6. szylkretka niebieska bikolor
7. czarna dziewczynka
8. czarna szylkretka
9. czekoladowa szylkretka bikolor, białego ciut niewiele
